Łzy rodziny i kolegów z peletonu, a także oklaski i białe gołębie, tak jak kiedyś podczas Wyścigu Pokoju, pożegnały wybitnego polskiego kolarza Stanisława Szozdę. Urna z prochami zmarłego spoczęła w sobotę w Alei Zasłużonych na wrocławskim cmentarzu Osobowickim.
Szozda zmarł we Wrocławiu, gdzie od lat mieszka jego córka, w miniony poniedziałek.
– Równo 40 lat od chwili, gdy zdobyliśmy tytuł mistrza świata, w jednej z gazet ukazał się obszerny artykuł na ten temat. Ta gazeta leżała u niego na stoliku szpitalnym. Wziął długopis i na zdjęciu, które było w tej gazecie, napisał: Nie żałuję! Rychu, niczego nie żałuję! – wspominał łamiącym się od łez głosem Ryszard Szurkowski, najbardziej utytułowany polski kolarz.
Szurkowski, gdy tylko dowiedział się, że Szozdę zabrano do szpitala, przyjechał z Warszawy do Wrocławia i odwiedzał go co kilka dni. Wspominał czasy, gdy w Barcelonie Szozda tak znakomicie go "rozprowadził", że Szurkowski samotnie minął linię mety. Szozda zdobył wówczas srebro.
Zmarłego żegnał sam kwiat polskiego kolarstwa. W kondukcie żałobnym szli: Zenon Czechowski, Zygmunt Hanusik, Henryk Charucki, Jan Brzeźny, Jan Faltyn, Jan Jankiewicz, Zenon Jaskuła, a także koledzy, z którymi zdobywał dwa tytuły drużynowego mistrza świata i srebro olimpijskie w Montrealu: Mieczysław Nowicki i Tadeusz Mytnik.
Ten ostatni, najbliższy przyjaciel Szozdy od początku jego kariery, jak z rękawa sypał opowieściami o świetnym kolarzu.
– Podczas mistrzostw świata w Mettet, gdzie zdobyliśmy drugi w historii złoty medal w drużynie, na 4 km przed metą przegrywaliśmy ze Związkiem Radzieckim o 5 sekund. Staszek winił siebie, bo miał na trasie lekki kryzys. Na końcu był ciężki podjazd i tor motorowy z metą. Powiedziałem, że wchodzę na pełnym obrocie na tę górę i spróbujemy zniwelować tę stratę. Gdy byliśmy na szczycie podjazdu, on zaatakował i w szaleńczym tempie popędziliśmy do mety. Po jej minięciu Szozda nagle zniknął. Biorą nas do dekoracji, a Szozdy nie ma. Ogłoszono, że wygraliśmy o 5 sekund z Rosjanami, ale on dobrze tego nie dosłyszał i myślał, że przegraliśmy mistrzostwo świata przez tę jego wcześniejszą niedyspozycję. Jakieś 200 m za metą było pole kukurydzy. I on biedny siedział wśród tej kukurydzy i płakał, zanim wyprowadziliśmy go z błędu – wspomina Mytnik.
Szozda miał wśród kolegów przydomek "Cruzoe". – Jak słynny bohater powieści Daniela Defoe, był ciekawy świata i chciał go zwiedzać. Nie mógł usiedzieć na miejscu i zawsze wyciągał mnie na zwiedzanie miejsc, w których byliśmy. A przy tym jak Robinson miał nieprawdopodobną siłę, dynamikę, a także nie przejmował się urazami. Będąc kontuzjowany, potrafił wygrywać etapy trudnych wyścigów – opowiada Mytnik.
Dwukrotnego mistrza świata w drużynie (1973, 1975), wicemistrza indywidualnie (1973), a także dwukrotnego srebrnego medalistę olimpijskiego (1972, 1976) żegnali również przedstawiciele regionalnej rady olimpijskiej oraz władz polskiego, dolnośląskiego i opolskiego kolarstwa, a także przyjaciele z Prudnika, gdzie mieszkał.
Przedstawiciel prezydenta Polski Bronisława Komorowskiego Jan Lityński pośmiertnie odznaczył Szozdę Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Andrzej Lewandowski